ďťż
Przejrzyj wiadomości
"Pamiętnik znaleziony w betoniarce" - Yemiołka + Jano




yemiołka - 14-08-2002 15:42
CO MI ZROBISZ, JAK MNIE ZŁAPIESZ?!
[02.07.2002]

O rrrety, na szczęście się nie dowiedzieliśmy! A prawdę powiedziawszy, zaczęło się robić gorąco...

Jako się rzekło na wstępie – projektowanie było w naszym wydaniu procesem żmudnym, męczącym, nerwowym i oczywiście realizowanym „na ostatni dzwon”. W efekcie projekt zastępczy złożyliśmy, hmmm, wstyd się przyznać, gdy ekipa już była na budowie. Ale cóż – w końcu to nie jest pamiętnik chodzących ideałów, lecz poradnik „Jak budować na wariata i nie zwariować”, więc nikogo to nie powinno dziwić :razz:.
Jesteśmy dobrej myśli, że nie będziemy musieli długo czekać na zmianę decyzji – wszak wszystko załatwiamy w gminie i samą decyzję dostaliśmy prawie od ręki...
Taaaa, te dobre myśli kiedyś nas do grobu wpędzą... :grin:
Zakupiony na początku papierkowych bojów koniak wciąż się kurzy na najwyższej półce – Janusz spojrzał na niego smętnie i nie tknął – radziliśmy sobie do tej pory z biurokracją bez tego wysokooprocentowanego wspomagania, to i dalej musimy tak trzymać. Koniak przyda się na parapetówkę.
Pierwszy tydzień po złożeniu wniosku siedzimy cicho, żeby nie wyjść na nachałów. Chwilę potem Jano decyduje się na dyskretny telefon z pytaniem o sprawę, a tu się okazuje, że architekci urzędowi wywinęli nam numer i pojechali na jakieś tygodniowe szkolenie. Po powrocie ciężko im się było zabrać do pracy [ach, te szkolenia... główka po nich niesympatycznie boli i oczy dziwnie reagują na dzienne światło :wink:] – znowu trochę się odwlekło... ale nie uciekło! Daliśmy architekcikom nieco czasu na dojście do siebie, po czym napadła nas nieodparta potrzeba nawiedzenia urzędu.
Janusz przećwiczył przed lustrem kilka wersji ujmujących uśmiechów, starając się nie zmieniać mimiki pognał po schodach, potrącając sąsiada [który widząc go z tym wyrazem twarzy doznał przejmującego i wstydliwie przyjemnego uczucia, że jest molestowany seksualnie], wsiadł w furkę i popędził do gminy.
Ha! Była! Śliczna, niewymięta zmiana decyzji, dzięki której przestaliśmy być kryminalistami!
A że w dzień po jej otrzymaniu mieliśmy już stan zero..? Cóż, może miałam onegdaj sen proroczy, że wybudujemy się w jeden dzień...? :wink: A może ta nasza ekipa jest taka sprawna...?
Nic Wam do tego, Obywatele, proszę się rozejść!






yemiołka - 19-08-2002 15:57
DZIEJE SIĘ...
[02.07.2002]

W pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się milickie gazobetonowe bloczki, w ciężkim boju zdobyte. W końcu rozwiały się czarne wizje krążące już od paru dni nad naszymi czerepami, bo bloczków w upatrzonej hurtowni [obiecane 14% zniżki] po prostu nie było... Wszystko rozchodziło się na pniu, naród garnął się do budów na przekór wszechobecnej recesji i producent przestał wyrabiać się z dostawami, mimo że praca wrzała u niego na 4 zmiany. Zakup materiałów we wstępnie umówionym terminie okazał się niemożliwy i poczuliśmy, że zaczyna robić się gorąco – a my nie mogliśmy pozwolić sobie na przestoje. 29 czerwca zorganizowaliśmy więc Wyjazd Specjalny do Milicza i Janusz udał się ze swoim Ojcem do owego hurtownika – znanego pi razy drzwi, jak to w małym miasteczku i branży. Nie było ich cholernie długo, aż w końcu piknął dyskretny SMS: „Siedzimy jeszcze i piją. Pustaki trudno załatwić, ale popychamy :]”. Okazało się, że wpadli w środek posiedzenia roboczego, w którym udział brali: hurtownik, dwóch kierowców, mecz i flaszka. Janusz czym prędzej rozszerzył ciekły asortyment i tym to staropolskim zwyczajem nasze zamówienie powędrowało na pierwszą stronę w grubym segregatorze.
A więc w pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się. 9 form. I wszystko luzem... Wyładunek trwał sześć bardzo długich godzin, o cholernie ciężkich minutach. Po 400 sztuk 40-kilowych boczków na twarz – Janusz szybko zrzucił wyhodowany za biurkiem brzuszek. :grin:
Mięśnie swym paskudnym zwyczajem zaczęły boleć następnego dnia, ale robótka stygła, więc trzeba było się ruszyć. I tym sposobem białe ściany zaczęły przesłaniać horyzont widziany z leniwego punktu mojego leżaczka...




yemiołka - 22-08-2002 11:53
EFEKTY SPECJALNE
[04.07.2002]

Wyczarowaliśmy wolny poranek i postanowiliśmy rozejrzeć się za dachem oraz oknami. Poruszamy się w tej dziedzinie na razie jak kulawy ślepy we mgle – znowu trzeba się uczyć od początku – tym razem profili, okuć, rankingu firm. Rozpoczynamy na chybił-trafił – bo jakoś trzeba rozpocząć. Dostajemy pierwszą wycenę okien i mimo że kwota paskudna – uczucie jest z tych lotnych i skrzydlatych, bo pięknie jest wić gniazdo. Szybko wyznaczamy trasę następnych penetracji i wskakujemy do bryczki, ale zamiast miłego turkotu silnika rozlega się znajomy huk – znowu nam wywaliło tę paskudną rurę [tak to jest, jak się zamienia siekierkę na kijek, czyli naszego wiekowego poldka na dwa razy bardziej prehistorycznego forda, ale za to z szyberdachem :razz:]. Janusz wystudiowanym ruchem otwiera maskę, po czym zatrzaskuje ją w przyśpieszonym tempie, ale nie na tyle szybko, bym nie zdążyła zobaczyć gustownych płomieni wijących się pod klapą. O żesz jasna cholera! Jesteśmy już nauczeni doświadczeniem – poprzedni polonez spłonął nam kompletnie od jednej małej iskierki – klątwa jakaś, czy co?! Janusz łapie się za gaśnicę, a ja wywalam prosto w kałuże nasze torby, budowlane panoramy firm i inne śmieci, które mi wpadną w ręce [przy ostatnim pożarze autka sfajczył nam się m.in. ukochany puchowy śpiwór – tym razem mam zamiar przechytrzyć czerwonego kura]. Kolejne otwarcie klapy było mniej bolesne – ogień samoistnie zgasł. Co robić? Janusz łączy feralne rury i decydujemy się na odpalanie – w końcu musimy wybrać te okna! – J. ostrożnie przekręca kluczyk, a ja stoję hektar od otwartej maski, dzierżąc przed sobą w bojowej pozie gaśnicę. Uff, nic się nie dzieje, oprócz tego, że staliśmy się okolicznym dziwowiskiem – ale to nie pierwszy raz, więc jesteśmy uodpornieni :grin:.

Niniejszym ostrzega się: BUDOWA TO CZAS WIELU NIEBEZPIECZEŃSTW!
Zostaliście ostrzeżeni.




yemiołka - 27-09-2002 09:44
no dobra, zostałam niejednokrotnie pogoniona, więc jadziem dalij z tym koksem [myśl o wiśniach w czekoladzie działa na mnie zawsze okropnie pobudzająco http://www.afternight.com/smiles/offwall.gif]
************************************************** ***********

WYMIARY NAJPIĘKNIEJSZEJ MISS

No tak, czas na trochę statystyki, bo kompletnie o niej zapomniałam.
Miss nie jest zbyt wiotka i dość szeroka w biodrach :grin: – jakieś 400 m3 kubatury. Niestety przekroczyła nieco dopuszczalne wymiary [120m2] – ma w sumie 150m2, bez garażu; aaaaaAAAA!!! – ale szanowna komisja przymknęła na to oko. Główny winowajca spuchnięcia Miss to Mr.Korytarz, który wpakował się bezceremonialnie w całej swej rozciągłości [12m2], wykorzystując nasze osłabienie śródprojektowe, i został na zawsze, implikując za jednym zamachem również rozrost poddasza.
Ściany.... jednowarstwowe.... bloczki gazobetonowe z milickiego Prefbetu....
[piszę to tak nieśmiało, bo wiem, jaki teraz szeroki uśmiech wykwitł pod wąsem kilkorga forumowiczów; OK., OK., errata, niech będzie: „na twarzach”, bo mi się Alanta obrazi :lol:. Otóż rzecz w tym, że mowa wciąż była o trójwarstwówce – cena w zasadzie ta sama, a teściu wolał chlapać zaprawą niż klejem. I tak to się miesiącami ciągnęło, ciągle nas ktoś namawiał na jednowarstwową, a my swoje, aż tu nagle minutę przed zamawianiem bloczków Janusz został sterroryzowany przez nową decyzję, która podeszła go zbyt cicho i przyłożyła do karku zimną lufę. Ja się dowiedziałam o tym prawie po fakcie, ale było mi zasadniczo wszystko jedno i z wdziękiem stwierdziłam, że pies warstwy trącał...].
Bryła – jak najprostsza – czyli stodoła. Bez żadnych szaleństw, udziwnień i realizacji wyuzdanych marzeń. Wszystko zgodnie z ideą, aby nie zarzynać się finansowo – czy będzie nam się żyło lepiej, gdy dach będzie „połamany”? Hehe, na pewno nie, bo i niby dlaczego?! Ale jeśli będzie prosty, z pewnością będzie łatwiej żyć, bo budowa stanie się tańsza i kredyt nie będzie tak bardzo przygniatał karku. To założenie stosuje się również w przypadku: ścian, okien [nooo, tu akurat nie byliśmy do końca konsekwentni – co prawda będą z PCV, ale za to dwustronnie kolorowe i ze szprosami, co kosztuje sporo więcej, ale to jakoś wyjątkowo było nam do szczęścia potrzebne], schodów, posadzek etc., etc....
Pewnie gdybyśmy bardziej śmierdzieli forsą, ulęgłyby się pomysły śmielsze; niestety budujemy za pożyczone i jakoś za Chiny Ludowe nie możemy wygrać w totka. Tak więc mierzymy zamiary na siły, niniejsze wspierając założeniem, że zgrana rodzinka uwije sobie ciepłe gniazdko nawet w kurniku. Albo i ZWŁASZCZA tam...
Zgodnie z powyższym: dach – bardzo prosty, dwuspadowy, 240 m; jedyna ekstrawagancja to daszek nad tarasem; pokryty ciemnobrązową blachodachówą [czy też, jak mawia nasza Majka, „blachówką”] - Rautaruukki.
Oczy – szt. 10 [w tym dwa malutkie; jako się rzekło: obustronnie brązowe, ze szprosami i okiennicami] + 6 połaciowych; PCV – z powodów jak wyżej; ostatecznie zdecydowaliśmy się na firmę Tontor i okienka przyjadą aż z Ostrzeszowa.
Salon + otwarta kuchnia, 4 sypialnie [w tym 3 na poddaszu], dwie łazienki, pracownia, garderoba i spiżarnia. I kryjówka pod schodami. I duży taras. Cały nasz przyszły świat...
Ogrzewanie – przede wszystkim kominkowe. Wspomagająco – gazowe lub elektryczne – decyzję podejmiemy zapewne po pierwszej zimie, bo na razie i tak nie mamy funduszy na instalację czegokolwiek prócz wkładu kominkowego i mikrorozprowadzenia [tylko do pokoju obok]. Myślę, że nie będzie tak źle, bo w tę zimę nie będę chadzać do pracki i jako piroman z wieloletnim doświadczeniem na pewno poradzę sobie doskonale! :grin:
Realizacja – metodą półgospodarczą [jak największy udział rodzinki, przy wsparciu małolitrażowych pomocników za 5PLN/h; minimalizacja krwiopijstwa ekspertów, fachowców i innych obrzydliwców].
Środki finansowe – wyżebrane u dobrych ludzi, zaoszczędzone i zdobywane na bieżąco w pocie czółek.
Planowany termin zamieszkania: grudzień, alias Pełne Szaleństwo. Ale gdy ma się odpowiednią motywację...
[Rozchełstane TO - jak zwykle na śnieżne brzmienie słowa „grudzień” - budzi się z leniwej drzemki i podskakuje beztrosko, obijając się o mój coraz większy brzuszek. :razz:]






yemiołka - 30-09-2002 11:57
PRZYGARNĘ UCZCIWEGO ZNALAZCĘ....
[02.08.2002]

Ktoś mówił, że w czasie budowy pieniądze same się znajdują...?
W takim razie przygarnę uczciwego znalazcę!
Tak, proszę Państwa, ta teoria jest piękna i zgodna z partyjnym duchem, ale nie mydlcie oczu niewinnym. Bo to jest bujda pierwszej wody!
Nam srebrniki okazały onegdaj pewną szlachetność swej brzęczącej natury, nie przysparzając wówczas konieczności gorączkowych poszukiwań – zdarzały się nagłe premie, dziwne fuchy i oddane długi. Ale teraz, kiedy już dawno skończyły się wszelkie oszczędności, nic się nie błyszczy na horyzoncie. I w dodatku jest gorzej niż kiedykolwiek....
U mnie w pracy na sztandarach wypisano: „300% oszczędności!”. I w tym duchu chirurgicznymi nożyczkami poobcinano nam pensyjki, dokładając mimochodem godzin pracy i zabraniając jednocześnie nadgodzin.
U Janusza jest jeszcze bardziej paskudnie – firma przejechała się na swoich aspiracjach i recesji – część podwykonawców nie dostaje kasy od 3 miesięcy; etatowcy zgarnęli połowę pensji dwa tygodnie po terminie, a po drugiej połówce ślad zaginął. A tu nadszedł czas na następną wypłatę...
I długi rosną...
Wzięłam się za prokurowanie miłosnego listu do Urzędu Skarbowego – gdyby tenże zaniechał złej myśli o poborze podatku, powegetowałoby nam się trochę lżej.
Ale co tam – trzeba myśleć pozytywnie. A w przerwie pomiędzy kulawymi myślami można pojęczeć: „Ech, żytie....”, wbijając tępy wzrok w zszargany wyciąg bankowy.




yemiołka - 10-10-2002 08:23
OSTATNIE TAKIE TRIO

Było ich trzech, w każdym z nich inna... nalewka.
Bronek, Rysiu i Juruś.
Bronek to Teściu – Maestro naszej budowy i wzór asertywności. Rysiu – ex-piekarz w roli drugiego murarza. Juruś – żylasty pomocnik vel bezzębny kryminalista. I w jednym spali domku. Rysiu i Juruś po piwie darli koty, a Bronek ustawiał ich do pionu. Po pracy organizowali sobie wieczorki świetlicowe, grając w warcaby i szachy.
No i Rysia dopadło pierwszego – w 5. dzień stawiania ścian spadł z rusztowania i złamał kilka żeber. Zaznaczyliśmy jego nieobecność pionową krechą na murze...
Juruś wspierał pozostały duet swym patykowatym jestestwem kolejne dwa tygodnie, po czym dostał 3-dniową przepustkę do domu. Ponieważ ciągle go nie ma, zapewne Policja Obywatelska wykazała się inicjatywą i Juruś siedzi w kiciu. [Hmmm, czy ja pisałam onegdaj, że lubię folklor?! :eek:]. Trzeba będzie nasmarować drugą krechę – mam nadzieję, że ostatnią.
Bronek spojrzał na stos bloczków spod ronda swego kowbojskiego kapelusza, pogryzając niedopałek w kąciku ust: „No i dobra, sam to wymuruję.”. I muruje.
A że folklor łazi za nami jak bezdomna meduza, nowi pomocnicy mają także swój specyficzny wdzięk. Pochodzą zza miedzy, lecz bezbłędnie identyfikuję tylko jednego z nich – Piotrka, który pomagał nam już wcześniej. Ma u nas roboczą ksywkę „Ptasiek”, gdyż hoduje gołębie za płotem [ale chwała Bogu nie wyje z Luisową chrypką: „Bujaj się!!” jak niezapomniany sir Balcerek; na widok ptic wyją za to nasi znajomi, po trzecim piwie]. W porównaniu z Rysiem i Jurusiem ma parę miłych zalet: oprócz tego, że pracuje jak tur, można z nim powymieniać się poczuciem humoru. Poza tym zajął naczelne miejsce w Improwizowanym Wiejskim Klubie Szachowym Bronka. A tak jeszcze zupełnie POZA TYM był hersztem lokalnej bandy zabijaków – czasami dobrze jest mieć takie znajomości :grin:. Jego braci z trudem rozróżniam po tatuażach i rysach [tych wykonywanych nożem]. Muszę przyznać, że to duże zaniedbanie, zważywszy na mnogość atrakcji, jakich nam dostarczają [typu „Budowlana pułapka II” albo jeszcze weselszych, rodem ze „Ściganego”, gdy bladym świtem Teścia w dezabilu wyciąga z szopy uzbrojona, choć nieumundurowana władza, poszukująca jednego z naszych drogich pomocników za coś tam, robiąca rewizję pakamery i nieusatysfakcjonowana znikająca we mgle].
Cholera, nie chce mi się wierzyć, że tego wszystkiego nie zmyślam... :grin:




yemiołka - 10-10-2002 12:03
MÓJ DOM MUREM PODZIELONY...
[12.07.2002]

Widmo zaczyna się materializować. Mury ruszają 03.07. i pną się pod strop przez dwa tygodnie – pierwszy tydzień na dwie pary murarskich rąk, drugi – już tylko na jedną, bo jako się powyżej rzekło - druga para wyspecjalizowanych kończyn gruchnęła z rusztowania i zatraciła moce przerobowe.
Gdy przyjechaliśmy pierwszego dnia stawiania ścian, chłopcy z ekipy byli chyba bardziej rozentuzjazmowani niż my – drobili w miejscu, oczekując pochwał z czujnie nastroszonymi uszami. Rzeczywiście – wrażenie jest niczego sobie, zwłaszcza że załoga się sprężyła i wykonała kawał roboty. Niestety po jakimś czasie czar nieco pryska, gdy przyglądam się murzyskom z bliska – gdzieniegdzie między pustakami świtają dziury, przez które widać zachód słońca! Taaa, chcieli nas zabić wrażeniem ilościowym, ale po drodze zagubiła im się jakość... Zdaje się, że murowali tak jak zwykle, czyli jak na zaprawę – a mówili, łobuzy, że na klej też potrafią! No nic, trzeba było trójcy popsuć nieco humorki; gdyby to była obca ekipa, pewnie kazalibyśmy im to rozbierać, ale Teściowi nie mamy sumienia zrobić takiego numeru – Janusz postanawia zalepić ciepłochronnym klejem dwustronnie wszystkie szczeliny [klej ładuje w dziury szprycą z odzysku po jakiejś piance]. Następne warstwy pustaków już wykonali przyzwoicie, w okolicach poddasza dochodząc prawie do perfekcji. :wink:
Po dwóch tygodniach stoi połowa naszej chatki! Można przytulić się do krzywego komina i wyjrzeć przez okno [nota bene mam wrażenie, że nasz salon i kuchnia składają się z SAMYCH okien – otwory okienne są bowiem na razie o wiele większe niż docelowo, a jeden pełni nawet tymczasowo funkcję wejścia – jejku, prawie w ogóle nie mam ścian w bawialni!]. Majka wszystkich gości zaciąga do swego pokoiku, szpikując ich wynurzeniami na temat wystroju wnętrz [och, te RÓŻOWE tapety!]; nawet przytargała tam kawałek styropianu i zwinęła się w kłębek na tym swoim „łóżeczku”, biedaczysko nasze... :lol:
W tym okresie wciąż jesteśmy na budowie codziennie, wszyscy razem. Nasze psisko nawet mieszka tam od dłuższego czasu i udaje, że stróżuje – choć kiepsko mu to wychodzi, bo jest to najłagodniejsza bestia pod słońcem; dobrze że chociaż wizualnie bywa groźna, to się czasami przydaje.
No więc Janusz biega z klejem i szpadlem [zabrał się za wykopy pod fundament tarasu], Maja – ze styropianem i ślimakami, Łajka – z puszką po pasztecie, a ja – z Sapkowskim i leżakiem. Ściany stworzyły wreszcie parawan osłaniający nas co nieco od liczebnych sąsiadów z południowej strony i zrobiło się zacisznie.
Nieustające wakacje...




yemiołka - 11-10-2002 12:37
SCHODY DO NIEBA
[25.07.2002]

No prawie, prawie do nieba...
Chłopcy wzięli się dziś za sprzątanie placu budowy z niepotrzebnych gratów [choć i tak, trzeba przyznać, porządek jest na działce cały czas – wszystko ma swoje miejsce, klepisko zagrabione, żaden papierek się nie wala] – trzeba powoli przygotowywać kawałek ziemi pod konstrukcję więźby. Wnieśli resztę bloczków na fundament garażu, układając z nich piramidę, której nawet Cheops by się nie powstydził. I powstały: schody, schody, schody, jak w Casino de Paris.... Z widokiem na niebo i nasz świeżutki strop.
Dzięki ich monstrualności nawet mi udało się wczołgać na górę i spojrzeć na światek z zupełnie nowej perspektywy – choć wciąż nieco żabiej, bo po stropie pełzałam na brzuchu, gdyż objawiony z całą mocą lęk wysokości nie pozwolił mi się wyprostować. Przy okazji również nasza Majka miała szansę odkryć, że to, co uważała za sufit, było w rzeczywistości podłogą! :razz: Nie omieszkała oczywiście rozpowszechniać tej szokującej rewelacji wśród bardziej lub mniej zainteresowanych.
Strop zalaliśmy 24.07., a jakieś 7 dni zajęły przygotowania do tego – układanie belek stropowych i pustaków, zbrojenie, stemplowanie. A kosztowało nas to nieco ponad 6000 PLN – 2500 za Terrivę i 3500 za beton [& pompę]; do tego koszt zbrojenia i robocizny [ten ostatni tradycyjnie minimalny]. Terriva przyjechała z Fabianowa [Janusz znalazł ofertę w Internecie i okazało się, że spośród innych jest najkorzystniejsza] - z dużym opóźnieniem - i padła na pobocze drogi, bo na działkę ciężarówa nie dała rady podjechać. Musieliśmy jeszcze wieczorkiem wyciągnąć z pieleszy miejscowego pana fadromiarza [który nota bene lat ma z 50, a uporczywie twierdzi, że chce być naszym zięciem :grin:], aby podrzucił nam te wszystkie paczki pod chałupę, bo inaczej mogłoby ich nie być do jutra. Parę kursów i całą działkę mamy znów centralnie zawaloną pustakami. Okazuje się jednak, że nie na długo – ekipa się sprężyła, doszły jeszcze ze dwie pary rąk do pracy z sąsiedztwa, i po dwóch dniach „gęste żebra” były na swoim miejscu. Później wspomniany tydzień mozoliły się inne konieczne prace, aż w końcu można było zamówić gruchę – wszystko poszło pięknie, nic nie puściło, nic nie przeciekło, nic się nie ugięło.
Do kraniku przywiązaliśmy zielonego węża boa i narażamy się lidze ochrony zwierząt, polewając strop za jego pomocą.
W mieszkanku zapanował półmrok i miły chłodek i mamy w końcu gdzie się ukryć przed szaleńczym upałem. To już niemalże PRAWDZIWY dom. :smile:




yemiołka - 31-10-2002 12:58
PĘCZAK*
[31.07.2002]

Po zalaniu stropu ekipa zwinęła się na tydzień, by rozprostować kości na przyzwoitych łóżeczkach i sprawdzić, co słychać w regionalnych spelunkach. Przykładna natura bezzwłocznie wykorzystała tę sposobność i jak zwykle po wyjeździe brygady z budowy odkręciła kurki – lało równo tydzień i przestało momentalnie, gdy Teść wrócił na nasze włości i chwycił za kielnię.
Tym razem chmurzyska nieco przesadnie się rozhulały – chwilami obrywały się tak, że woda prawie wlewała nam się do samochodu na ulicy i musieliśmy zatrzymywać się w dziwnych i mało widocznych we Wszechświecie miejscach, bo wycieraczki nie nadążały za łomotem kropel. Któregoś dnia po przyjeździe do domu pod blokiem powitał nas olbrzymi basen wody, choć nawet w czasie wszelkich minionych powodzi w całej najbliższej okolicy można było chadzać suchą stopą. Głęboki na kilkanaście centymentrów basenik powstał dosłownie w czasie pół godziny i robiło to naprawdę niesamowite wrażenie – całkowitej nieprzewidywalności przyrody – do gęsiej skórki włącznie.
Nasza budowa została miłosiernie oszczędzona – co prawda błoto znów się zbłociło sakramencko, w chatce było z 10 cm cieczy, która wlewała się z nieba przez klatkę schodową, a z szopy trzeba było wypompowywać dziesiątki wiader – nie była to jednak woda po pas i dało się wejść na działkę, z lekka tylko chlupocząc. Kiedy minęły najgorsze opady, popędziliśmy tam całą rodzinką. Po drodze trochę pokapywało, trochę błyskało słońcem i tym sposobem wioseczka powitała nas tęczą! Z piskiem opon zatrzymaliśmy się więc na poboczu, bo paskudnym zrządzeniem losu życie przez ostatnie cztery lata toczyło się tak szybko, że w pędzie pogubiliśmy wszystkie potencjalne tęcze i nasze dziecię nie widziało do tej pory takiego cudu na żywo. “Spójrz Majek na niebo, za tą krową – tam jest tęcza!!” – podskakujemy na siedzeniach, mając nadzieję, że nikt nie wjedzie nam w plecy, bo tęcza była najlepiej widoczna z miejsca bardzo nieprzyzwoitego do parkowania. “Ooo, taka jak w Duszku Kacperku!” – skwitowała Maja, przystosowując obiekt do własnej rzeczywistości.
Ruszyliśmy dalej, gdy już nasyciliśmy ślepia i stwierdziliśmy, że dalszy postój na zakręcie trąci zbytnią nonszalancją. Trochę niewygodna to była droga, bo cały czas obracałam łebek, by wycisnąć z tęczy ile się da, ale ta zniknęła bez sentymentów za watahą domów. Kiedy więc już doturlaliśmy się w podskokach naszą księżycową drogą do celu, niemalże padłam na kolana, widząc, co następuje:
Błękitne niebo, białe obłoczki, utkwiona w błocie nasza rudera... szczelnie opasana tęczą! Wysiedliśmy po cichu i stanęliśmy trzymając się za ręce, patrząc w zachwycie na to zderzenie realności i metafory. TO poszturchiwało nas niecierpliwe, niepewne, czy widzimy to samo, co ono.
Mimo że zjawisko za chwilę definitywnie rozpłynęło się na wilgotnym horyzoncie, a krok prosto w epicentrum lodowatej kałuży kopnął mnie w kierunku rzeczywistości, obraz w głowie pozostał jako piękny symbol tego, co nas tu czeka.
...Jako niekoniecznie kiczowate logo miejsca cudów i niespodzianek...

__________________________________
* P=T
* K= / :lol:




yemiołka - 23-12-2002 16:57
no cóż - nie mogę się oprzeć, żeby się tu nie dopisać, gdyż "nadejszła wiekopomna chwila" - za parę godzin przenosimy się TAM!!!! :smile: :smile:
mój Mężuś jeszcze tam wbija ostatnie gwoździe, ale zaraz po nas przybędzie i....

radocha tym większa, że jedziemy w rozszerzonym - od 18.12.2002, godz.10:35 - gronie: do naszej rodzinki wkroczył z rykiem MARCEL, 3100/51 :smile:

nie dociera do mnie to wszystko...........
:grin:

<font size=-1>[ Ta wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-12-23 16:58 ]</font>



yemiołka - 16-03-2004 14:19
no i zeżarłam sobie przed chwilą całego posta, więc nerw. :x

a było o tym, że postanowiłam naoiliwić betoniarkę.
było o przebiśniegach wymiętych, co wychyliły łby.
i o krokusach ultrafioletowych, co nie chcą.
był improwizowany wiersz.
chyba jakiś taki:

hmmm

łąką przebiega lis
nad głową biały gołąb niepokoju
zgrzyta pod glanem żwir
wiosna radochą serce poi :wink:

chyba nawet dokładnie taki; tak było rano....
pięknie się żyje wiosną!



yemiołka - 17-03-2004 11:55
Uuu, zastała się ta betoniara... ciężko ruszyć.
Może by w niej pogrzebać patykiem? Eeee, lepiej nie, nie wiadomo, co wtedy wylizie z czeluści....
:o Zaryzykuję jednym okiem, zerknę do środka....
Ałła ałła, cholera!!! Jakiś wredny fragment przyciężkiej egzystencji łupsnął mi w facjatę szarym błotkiem. Momencik, jest tu jeszcze coś....
Chwilka, tylko podwinę rękaw... Mam go! Jest, sku...bany! Kurczę, taki mięciutki, śliczny, co on tu robi, obtoczony cementem, ciepły, błyszczący, fosforyzujący KŁĘBEK OPTYMIZMU! Trzymam i nie puszczam, będzie mój na wjeki,wjeków i amen.
__________________________________________________

No więc tak. Od tej chwili budowlanie będzie tu umiarkowanie; mało liczb, więcej życia. Muszę to życie chyba ujmować w literki, bo inaczej całkiem się przecedzi przez mój durszlak umysłu. Jestem sklerotycznym kretynem ---> wybacz Ivo., w poniedziałek miałam mgliste przeczucie, że coś miłego zdarzyło się weekend, ale nie pamiętałam co - o 12:00 olśnienie - była parapetówa! [hmmm, może to jednak nie skleroza, ale nadmiar win? ;)].
Ło matko! No tak to już jest.
A co dziś?
Wylinka. Zrzuciłam ciężką skórę [jeszcze raz Ivo. - o mało nie złamałaś sobie nią ręki! pamiętasz? co ja mam w tych kieszeniach??!]; Gadzino, spoko - buty jeszcze bez zmian.
Z pociągu - na polu 12 saren, 2 przedwielkanocne zajce i BOCIAN!
No i można suszyć włosy przy szybie, tak świeci słońce. W domu jakoś nie starczyło czasu.
Poza tym kolejny rekord w sprincie do pociągu; czuję, że po kolejnym-kolejnym przywiozą mnie tu erką....
Wiosna + muza na uchu skłaniają mnie do podskoków w drodze do pracy - starałam się im oprzeć, ale chyba nieskutecznie, ludzkość się dziwnie patrzy...
i co z tego, że mam liścia na głowie??!



yemiołka - 17-03-2004 12:05
a najnowsze dzieje w skrócie są też tu:
http://www.murator.com.pl/forum/view...847&highlight=

a poza tym, bez jaj!!! :oops:
nie mówcie, że nikt, NIKT oprócz mnie:
http://www.murator.com.pl/forum/view...708&highlight=
:cry:



yemiołka - 19-03-2004 11:53
chyba jednak wyczołgają się te krokusy! wystawiły na yemiołkową pociechę zajawkę w postaci zielonego czuba. a tak poza tym oczywiście jedyną zielonością, która rozmnaża komórki bez krępacji, jest chrzan utrapiony... wszędzie już go pełno.

BK mnie wodzi na pokuszenie targami 8). chyba rzeczywiście ruszę, nie na budowlane bynajmniej, bo to już poza zakresem zainteresowań [dzięki wszelkim siłom ludzkim i boskim! :roll:], ale staroci...
uwielbiam grzebać w tym śmietniku.
i wciąż powala mnie niewzruszona wiara handlarzy w to, że wszystko może się przydać. wiara-nadzieja balansująca już nawet poza granicą absurdu.
kawałek kabla z epoki Ming, spleśniała proteza, zastygły w bezruchu sznurek, ucho van Gogha... do wyboru i wytartego do szczętu koloru...

hej, Wielka Floto Zjednoczonych Sił! jesteś?
tym, co lubią muzę i splot voopoezyj polecam wywiad z Waglewskim z poniedziałkowej Wyborczej - wczoraj znalazłam i uśmiałam się do bólu trzewi - dokładnie takie poczucie humoru i dystans do siebie, jakie uwielbiam ...
[wiedziałam, że nie na darmo kochałam się w Nim kiedyś tam! :wink:]



yemiołka - 20-04-2004 17:11
TAJEMNICZY OGRÓD [17.04.2004]

Piękna, dysząca nagłym ciepłem, poranna sobota. Zachciało nam się bardzo do szkółki. Eh, nieee, oczywiście, że nie do podstawowej. Tę mamy - chwała wszystkiemu - radośnie z głowy. Za to marzy nam się zielony, iglasto-liściasty dyplom szkółki ogrodniczej...
Upychamy resztki wypłaty po kieszeniach pełnych papierków po cukierkach [Maja] i kamyczków [Marcel], biegnąc do auta.
Kąty Wrocławskie.
Z właścicielami szkółki będziemy się chyba niebawem wspólnie bawić na weselu [rodzinka się swata], więc sympatyczny rabacik. Fajnie.
Migdałek, jabłoń obwisła :wink:, sumaki dwa, kosodrzewina, sosna zielona, mimo że czarna, trzmielina [hmmm, albo jak ją tam zwali. taki żółto-zielony berberys :oops:], kalina. Wielkość średniawa, ale akceptowalna. 54 PLN.
A następnego dnia w OBI azalia wielkokwiatowa, a w Castoramie znienacka różowa róża miniatórżowa.
Uwielbiam zieloność zakupów.
Przyjechaliśmy głodnawi do domu, a Maja robi pikietę - przed obiadkiem mamy sadzić! I nie dała się usadzić.
A więc jabłoń pod oknem jadalni, obok migdał [Majka szuka na nim orzeszków]. Po drugiej stronie ścieżki sumak, obok kikuta po zeszłorocznym octowcu pożartym kompletnie przez szczeniaki. Maja próbuje przeforsować instalację pozostałych drzewek w tym samym kwartale, bo chce mieć TAJEMNICZY OGRÓD. Ale to już by była przesadna przesada. Polecamy jej uruchomić wyobraźnię i jakoś to chwyta. Zaciąga starą oponę pod jabłonkę i jest bardzonader happy. A ja wącham fioletowość krokusów i upijam się nią szybciej niż domowym winem....



yemiołka - 27-04-2004 11:10
IDZIE NOWE [22-23.04.2004]

Dwa dni przymusowych wagarów, bo w pracy jakieś niepokojące przestoje. Ale tak naprawdę tego mi brakowało... Podwrocławskie Karaiby bez wyrzutów sumienia... Kwiecień, a tu przypełzło pachnące smażonką lato; rozbebeszanie szaf w poszukiwaniu kusych wdzianek. Rozgrzanie stetryczałych kości. Rewelacja!
Czwartkowy poranek pachnący mokrą wierzbą, choć środowiskowo nieapetycznie, bo przycmentarnie. Ostatni dzwonek na zieleń kopalną odsłuchujemy w szkółce na Grabiszyńskiej. Ta sama pani, co jesienią – dziarsko toczy swą korpulentność. „Chcemy jakieś większe z niższej półki. Mamy w kieszeni 250.”. „W porządku, zaraz was na te 250 skroję” – powiadamia uprzejmie, beztrosko rechocząc, i zaczyna truchcik przez wądoły. Tu to, tam tamto i owamto – sprawdzam co chwilę w kieszeni, czy to 250 rzeczywiście tam siedzi, i zastanawiam się, na ile starczy, przytłoczona bezlikiem napierającej ze wszystkich stron pączkującej zieleni. Ale tu pachnie! Wiewióry uciekają spod kopyt, drze się ptactwo. A ja bym chciała to wszystko sklonować i do siebie. Klon za drogi, bierzemy lipę.
Catalpa – to był pewnik. Jarząb mączny – śliczne, mięciutkie, oprószone mąką liście. No dobra, niech będzie jeszcze jeden. I ten zwykły jarząbek. I drugi gratis, bo miał za bardzo pokarcerowane korzenie. I jarzębina, niech mają jakąś panienkę. Dwa naręcza derenia – żółty i czerwony. I coś tam jeszcze, o zgubionej nazwie – cała liściasta przyczepka. Średnio – po trzy metry w kłębie i po 30 PLN za sztukę.
A potem przystrajanie ogrodu w liściaste kiecki, przymierzanie nieco już przywiędłych szatek, wożenie ich taczką w tę i z powrotem, z rozbieganym wzrokiem i pianą na tak zwanym pysku. Jaaa-cieee! Jak pięknie! W końcu wyleźliśmy trochę z mikroskali – wszystkie drzewa do tej pory mieliśmy mniejsze od kwiatów - lekko pokraczne proporcje; oprócz dziczy czterech czarnych bzów i skatowanej wiśni z jaworem/jesionem [??], które na przekór oprawcom, co zrzucili im korony – rosną, jako manifest niepokornej natury [która jak punk - krzyczy, że not dead].
W niedzielę Janusz pojechał w lasy po swoją Mamę i przytachał do kompletu jeszcze trzy duże brzozy i kolejne trzy jarzębiny [ale będzie materiału na jesienne korale!] oraz parę kamyczków [Mężuś ćwiczy bicepsiki, wyłuskując głazy jak rodzynki z sernika, gdzie się tylko da – pod wzglądem kamyczków jesteśmy drapieżnie nienasyceni; zatrzymujemy się nierzadko z wizgiem opon na jakimś zakręcie, bo ktoś z naszej paczki drze usta: „Jeeeest! Tam, taki duuuuży!”; i bieg w pole i prężenie muskułków, uff, ałć [gryzą mrówki], ufff, bums, następne trofeum siedzi w bagażniku.].

Łups, łups – idzie nowe! Znienacka, z krzaczorów, wytarabaniła się koparka i drąży. Co pan tak tu drąży? A dziurę w całym, pod kabelek. Będzie prąd W KOŃCU [po cyrku i rewii na lodzie z udziałem głównym nie istniejącej trafostacji], zwykły, taki do ludzi, a nie ten budowlany paskudnik, co wyżera dziurę w portfelu!

Łups, łups – biegnie stare! [czyli zawsze spóźniona ja w drodze do pociągu]. Ale biegnie pięć razy krócej! Bo ma ścieżkę na skróty!!! Radocha wielka, po piątkowym, niespodziewanym odgrodzeniu dróżki. Obyło się bez telewizji, prasy i mojego buchającego zagotowaną krwią i z trudem powstrzymywanymi epitetami pisma do burmistrza, skleconego onegdaj grubo po północy i czekającego na kres mej cierpliwości. Aż przysiadłam sobie na pustaku, zadziwiona, że skończył się tak nagle dramatyzm moich poranków, gdy notorycznie za późno wybiegałam z domu, a mój sprint szarpał sąsiadom firanki w jadalniach, przez co absolutnie nie mogli się skupić przy śniadaniu. I krztusili się jajkiem na miękko. I umierali w konwulsjach.
Próba czasu. Absolutnie nienaciągane trzy minuty na dworzec! Przy uwzględnieniu faktu, że nóżka spada z niezaoranej połowy dróżki na połowę rozbebeszoną i grzęźnie w błotku...

Ps. Errata do wpisu powyżej: ogród jest jednak bardziej ZACZAROWANY niż TAJEMNICZY. Tak mówią dzieci. 8)



yemiołka - 11-05-2004 13:43
HORYZONTALNIE [10.05.2004]

Ups... Przejrzałam na oczy. :o Dzieje się. Nie wiadomo, na ile indywidualnie złego [hmmm, teoretycznie nie ma tego złego, co...], na ile standardowego. Nie wiem, od kiedy, bo przykurzenie odkominkowe i strukturalny tynk* zadziałały maskująco. Ale jest, już nie da się ukryć. Bezczelna, paskudna, chamska pozioma rysa pod sufitem. Na wysokości wieńca, sznyta opasująca saloon. Nie lubię takich. Od razu przed oczami staje Smok, skręcający swój dom kluczem francuskim, i inne tego typu dykteryjki, nieodmiennie przyprawiające o gęsią i kurzą skórkę. „Staryyy, co to?!” – biadolę. „Eeee, pewnie chałupa siada. Za wcześnie tynkowane.”. „A jak nam spadnie na łeb??!” – przypominam sobie, jak to w Mężusia mateczniku zwalił się kiedyś wielki kawał tynku z sufitu, spadając na łóżko domownika, który proroczo na tę noc z owego legowiska wyemigrował. - „Jak już ma spadać, to niech chociaż na nas wszystkich razem spadnie!”.
„Nie martw się, jak spadnie, to na nas razem” – pociesza mnie Janusz, jak zwykle w swój wrednie pokrętny sposób....

*Tynk w naszym wydaniu to osobna historia. Chcieliśmy, żeby był krzywy, chropki, nie pod krawatem, nie w kancik, nie na wysoki połysk. Czyli wolna improwizacja na temat tynku. Mówimy Ojcu Janusza, który tynkował: „Rób szybko, byle jak, niechlujnie, flejowato i badziewiaście. Wtedy się nam spodoba.” A on na to: „Ja tak nie umiem...” I wyszlifował wszystko równiutko. Więc po odjeździe ekipy Janusz chwycił za kielnię i inne dziwne narzędzia i poprzyczepiał na gładzi różne szaleństwa. Miało być śródziemnomorsko i naturalnie, wyszło momentami hipernaturalnie [z powodu nagłych, nieodpartych twórczych wizji], ale co tam. Lepsze to niż gładka biel.
Januszka Tato o mało się o ten tynk nie przewrócił w czasie wizji lokalnej: „Jezuuuu, coś ty zrobił, to ja się tak starałem...!!”



yemiołka - 18-05-2004 14:47
UKAMIENIOWANIE [18.05.2004]

Zaprawdę, powiadam Wam, rzućcie we mnie kamieniem! Chcę mieszkać w kamien`icy, a już sił nie starcza na nieustanne tachanie. Furka zdruzgotana ciągłymi torturami transportu tych urobków skały płonnej [ha! Piękna definicja, prawda? Górnicy ponoć tak mawiają, ale kto ich tam wie...], Mężuś torturowany ciągłym zdruzgotaniem, a wszystko to w imię dziwacznej idei [to nasz osobisty kamień filozoficzny], że z kamieniem jak z życiem – trzeba je przeturlać samemu. Kupić jakoś nie wypada. Ale w prezencie dostać...? Hmmm, to jest myśl! Od dziś bilet wstępu do Yemiołkowa jak w Jaskiniowcach – po kamyczku narzutowym na głowę...! 8) 8) 8)
[Powiedzonku o wrzucaniu kamieni do ogródków nadaje się niniejszym znaczenie jednoznacznie pozytywne.]

Pieścimy te nasze zdobycze rozbieganym wzrokiem i robimy rozkładówkę. Janusz ma wysypywać grysem resztę ścieżki, więc polecam mu zrobić wyspy z kilku gładziutkich kamieni – tak żebym mogła na boso skakać z tarasu na trawę, nie kalecząc grysem wielkopańskich nóżek. Mynż spojrzał się z byka, bo mu się nie chciało stawić czoła takim marnym komplikacjom, ale wolał ze mną nie zadzierać i wybrał stosowny materiał. A zaraz potem złapał bakcyla. I zamiast wyspy powstał półmetrowy fragment mojego marzenia, czyli ścieżki z polnych kamieni. Piękny! A potem jeszcze jeden, w rejonie ogniskowym. Przechadzam się pomiędzy nimi w tę i z powrotem i napatrzeć się nie mogę...
Szkoda ino, że w związku z powyższym zasoby nam strasznie zeszczuplały. Nie starczy na skalniak...
Ale klnę się w żywy kamień, że uzbieramy ich jeszcze trochę! Tak że w okolicy kamień na kamieniu nie zostanie... :o :wink:



yemiołka - 25-06-2004 16:24
superextramega gorąca wiadomość z ostatniej chwili [= niewinny telefon do Mężusia]:
mamy KOTA [wykręconego ogonem :-? ]! vel jeszcze jedną głodną gębę... vel kolejnego kandydata do pieszczot...
trzeba będzie robić zapisy kolejkowe. na te pieszczoty. i do koryta. :o :o

człowiek z domu wyjdzie, a ci już kombinują... :roll:
w dodatku to KOTKA!!
rany kota!

:oops:
8)
8)



yemiołka - 06-07-2004 12:16
kroczek w tył.
znalazłam se jakiś stary [głodny] kawałek, to se wkleję. a co. :o 8)
========================================

EUROPO, WITAJ NAM! [30.04.2004]

Ohayo krzyknęliśmy Europie w typowy dla nas sposób – załatwiając pagórek spraw na ostatnią chwilę. Do typowego w takich okolicznościach spazmatycznego pośpiechu doszły okoliczności uzupełniające – ryk Marcela bladym świtem i poparzenie rąk o jego czółko – prawie 39 stopni! Leki, lulanko. W końcu padł, my też jeszcze na chwilę, która podstępnie rozrosła się zanadto. No i dziki pęd – ja kończę PIT-a [oczywiście miałam go zrobić w styczniu!], w chwilach krótkich drzemanek umęczonego gorączką synka, a Janusz kursuje po okolicznych hurtowniach, wygrzebując resztki z wymiecionych półek. To nie VAT-a słowna – łopocą gwiazdkami unijne sztandary podwyżki. Szlak do Castoramy znaczą konwoje; autka zaparkowane wzdłuż autostrady, bo na parkingu nie da się hulajnogi upchnąć. Każdy pieszy dzierży w niedbałej pozie 28 kilo cukru i 36 paczek styropianu. Do czterośladów wchodzi dużo więcej. Co popadnie. Jak nie nam, to przyda się CiociJózi – kombinuje statystyczny obywatel. Nie tylko polski, bo i obywatele tzw. bardziej cywilizowanych krajów próbują na tym skorzystać. Chaos, szaleństwo, degrengolada. A my uczestniczymy w tym z własnej, potłuczonej woli.
Mężuś przepadł w swych eksploracjach na dobre, w związku z czym słupek nerwicy podniósł mi się powyżej cienkiej czerwonej linii – muszę wpaść na rozliczenie do pracy [właściwie powinnam rano], a tu zrobiła się 14:00 i właśnie zwiewa mi ostatni przyzwoity pociąg. Niania wzięła sobie na dziś wolne, bo musiała odpocząć po czymś tam [uuuu, mamy za miękkie serducho...]; jest co prawda u nas z kilkudniową wizytą dawno nie widziana Babcia, ale Marcel nie daje się namówić na zaszczycenie Jej swoim towarzystwem, więc muszę siedzieć z nim, na tych szpilkach, opracowując zbrodnię doskonałą, którą mam zamiar przećwiczyć na obiekcie zwanym współmałżonkiem. Pociąg odjechał z wizgiem, ja ostrzę nóż.
Nooo, przyturlał w końcu! Autko załadowane po szyberdach jakimś dziwnym asortymentem, fruwają faktury. Marcyk przysnął, ładujemy go do wózka i Babcia rusza w nieustającą objazdówkę – może dojdą do porozumienia. A my w auto i do mojej robótki, po drodze kolejny kawałek PIT-a na kolanie, krzywy, gdy podskakujemy na dziurach. Wpadam do pracy, drukuję rachuneczek [upsss, marniutka ta pensyjka w tym miesiącu] i gnamy z powrotem. Dalej gorączka, więc Janusz pędzi do pediatry, a ja wciąż uwięziona PITolę. Angina ropna, zaraza. Drugie bejbi też coś cherla. O 19:00 finisz wyPITki, Mężuś za wszystkie grzechy odpokutuje jak co roku – stojąc w pięciusetmetrowej kolejce na pocztę...



yemiołka - 06-07-2004 13:52
tajne przez poufne



yemiołka - 27-07-2004 12:09
Wczoraj, gdy wróciłam do domu, powitał mnie nieoczekiwany widoczek. Tam, gdzie wcześniej stała sobie - niezbyt prosta, ale jednak - ściana, pojawił się wielki przerębel :o

a co on oznaczał - o tym w następnym odcinku, bo teraz nie mam czasu 8) 8) 8)



yemiołka - 28-07-2004 10:48
a kuku!

8) 8) 8) 8) 8) 8) 8) :lol:



yemiołka - 29-07-2004 10:02
gdy byłam BardzoMałąDziewczynką [z białymi kokardami, którymi katowała mnie aseptyczna Mama], lubiłam chodzić jesienią do ZOO i z pełnymi kieszeniami kasztanów obserwować sfilcowane lwy. patrzyłam im długo w oczy, a gdy przestawały się przeciągać, ćwiczyłam refleks, wkładając palce między kraty....

....i tak mi zostało.
lubię drażnić lwy, tak elektryzująco wtedy mruczą 8)

a teraz łapcie mnie - komu pierwszemu się uda, może mnie bez wyrzutów sumienia zlinczować :lol:

buziaki



yemiołka - 15-10-2004 11:39
no i nadszedł ten czas, gdy znów mam kieszenie pełne kasztanów. walają mi się po klawiaturze. po torbie. grzech się po nie nie schylić, gdy pobłyskują chłodnym rankiem na drodze od do.

mój dom okadzony dymem z kremowanych liści. napadany przez watahy gryzoni, które bardzo pragną się mnożyć.
otwieram mój dom kluczem dzikich gęsi.
wejdźcie wszyscy dawno nie widziani...
8)



yemiołka - 15-10-2004 16:49
powoli się kończy historia chaotyczna, zaczyna ta chronicznie sympatyczna.
drzewa tuż obok nabierają sił, wino w 4 balonach nabiera procentów. ogień huczy, pożeram go wylegując się na świeżych, pachnących sosną deskach.
bawię się ziemią, opadłymi liśćmi. urządzam pogrzeb cebulkom.
ręce mam. aktualnie jakieś nie moje, spuchnięte od pośpiesznej żubrówki po sąsiedzku, na dziwny początek weekendu, na przywitanie przyjaciół tuczonych jutrzejszą jajecznicą, na jesień do szpiku kości, na zapach psiej sierści. na wypasione poczucie bycia dokładnie tu i teraz, gdzie trzeba.
amen.



yemiołka - 18-10-2004 12:18
no więc słuchajcie, było tak:
wielka jajóba na leśnych grzybach!! grzybki przytachała Mader, zdobyte nieco nieklimatycznie, bo na targu kupione, ale za to w ataku miłości macierzyńskiej. [oj,oj, gna to życie, znów nie starczyło czasu na grzybiarskie peregrynacje...]
i znowu wąchamy, jakieś wąchactwo nas opanowało. siedzimy nad talerzem całą rodzinką i wąchamy grzybek po grzybku, cieszymy się sosnowymi igłami podróżującymi grzybostopem na maślaku...
a potem szlus, do lodówy, do jutra.

znajomki przybywają wieczorem, w błocie, w deszczu, brzęcząc plecakami, chrzęszcząc lwówkiem o lwówka.
biegnę po grzybki, reklamując, że halucynogenne, co wzbudza pewne poruszenie, powąchajcie, jak pięknie pachną, a one.... nie pachną! a jeśli by tak na upartego cuś wywąchać, to tylko zapach lodówki smętny i nic poza tym. ups. szkoda.
trzeba je wyszorować, obieramy je z liści, z tych igieł, ze mchu, pod ciepłą wodą pojawia się ostatnie mgnienie zapachu i to by było na tyle. do gara. pół godziny, przekręcamy gadanie M., że ona gotuje grzybki co do minuty i do miękkości, tak sobie bredzimy i odcedzamy na sitko... głuchobrązowe, ślimaczące się strzępy gąbki, bez polotu i wdzięku. no i się zaczyna.
M. się wwąchuje - ej, one w ogóle grzybami nie pachną! ile one w tej lodówie leżały??!
- no od wczoraj...
- a kiedy zrywane??!
- eee, no cholera wie, z targu...
- kurde, może one miesiąc mają. zatrujemy się i umrzemy, jak nic, ja wam to mówię!
- jakby miesiąc miały, to by nie były takie śliczniutkie!
- poza tym dopiero niedawno znów się grzyby w lesie pojawiły, muszą być nówki.
- a może ktoś je zamroził i dwa lata trzymał i dopiero teraz odmroził i na targ..??
- to by odmroził wtedy, jak w lesie nie było!
- A MOŻE ON GŁUPI BYŁ????!!!

taaa, ten argument nas powalił pod stół 8) 8)
troszkę jeszcze sobie pomarzyliśmy nt. jak to polegniemy w agonii i boleściach i nie będzie nikogo, kto by mógł wezwac pogotowie, po czym usmażyliśmy, zeżarliśmy i ...

macie pozdrowienia od Św. Piotra ;)



yemiołka - 07-12-2004 13:20
jest dziwnie.
7 grudnia, a mi pod domem kwitnie herbaciana róża...

to jest ta poezja codzienności i ciepłego oddechu ozonowych dziur. :wink:



yemiołka - 09-06-2005 09:28
coś bym tu se napisała, bo czas leci i na żadnym sicie z liter się nie zatrzymuje.... :wink:

to zanotuję sobie Q pamięci wczorajsze nastroje.

co dzień od egzaltacji stronię i się chronię, gdyż-ponieważ taki bombiasty styl bycia - obserwowany czy to /nie daj Boże!/ u mnie, czy to u inszych jednostek rasy ludzkiej - wywołuje u mnie mdłości o znacznym natężeniu. tak mam, no i dobrze.
z egzaltacją precz ! 8)

a jednak - cóż...
gdy siedzę sobie na zakurzonym strychu - nie pachnącym już myszami, ale kotem - lub na krzywych schodach przed domem, z widokiem na świniośliwę/śliwowicę/śliwowiśnię, lub na zapiaszczonym tarasie [niezły peeling :D ], lub na pniu, gdzie wóry lecą, wśród rumianków....
... wtedy - cóż
szczęśliwość mnie dopada tak okrutna, że już na nic innego nie mam siły. :roll:
i egzaltacja ociera mi się o pięty.

i mimo pewności, że z tymi człowiesiami, co ich mam wokół siebie, byłabym szczęśliwa gdziekolwiek bądź, w domu jest z tym o wiele łatwiej.
tu się szczęśliwość rodzi na pniu. w tych rumiankach.



yemiołka - 10-06-2005 09:00
8) Blog online, czyli słodka bułka

nie powinno się klepać w klawiaturę w towarzystwie bułek z lukrem, ale co tam [poklei się, poklei i przestanie, no njjjje? ;)]
całkiem zgrabnie okrąglutka, z lotu ptaka niczym sadzone jajo - z jabłkowym miszmaszem w epicentrum. jabłka w drobną kosteczkę, jakieś pół cm2, chszęszczące pod zębem, z aromatyczną rudością cynamonu. i kratery z kruszonki...
to lubię.
zapijam zbyt gorzką i za ciemną kawą. coś mi kiepsko wyszła.

no nic, to póki co - miłego dnia, drodzy Państwo, znikam za monitorem, hej 8)



yemiołka - 13-06-2005 19:18
no dobra, wiem, wiem, nic Was nie obchodzą moje słodkie buły [no chyba że akurat jesteście bardzo głodni i z trudem powtrzymujecie swoje żądze :lol: ] - a więc tym razem będzie troszkę niekonkretnych konkretów.

o czym by tu...

może o tym, że niedługo wyprowadzam się na Księżyc.
tzn. urzędasy mamią mnie obiecankami, że rozpoczną w tym roku robienie kanalizy. trzymam ich za słowo, marząc o troszkę innym zapachu sielskiej wsi niż ten, jaki wydobywa się z każdego rowu.... :x
z drugiej strony krajobraz księżycowy, jaki obserwuję od pół roku na wrocławskim Muchoborze, gdy się przezeń przedzieramy po wądołach z kierowcą autobusu D.L.A., klnąc społem jak furmani, napawa mnie atawistyczną trwogą.
ale co tam, coś za coś, no nie? więc ich trzymam za to słowo i nie puszczam. 8)

[i idę do domu, hej]



yemiołka - 04-10-2005 18:06

no i nadszedł ten czas, gdy znów mam kieszenie pełne kasztanów. walają mi się po klawiaturze. po torbie. grzech się po nie nie schylić, gdy pobłyskują chłodnym rankiem na drodze od do. o rrrrany - i znów??!! znów dziś nazbierałam. czyli zasadniczo nic się nie zmienia, o czym tu pisać? 8) 8) 8)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hergon.pev.pl



  • Strona 2 z 4 • Zostało znalezionych 158 wyników • 1, 2, 3, 4

    © Hogwart w swietle księżyca... Design by Colombia Hosting